Spędziłem w Nałęczowie 48 pięknych dni. Niby miałem dużo czasu. To tylko tak się jednak wydawało. Nawet nie zdążyłem zrecenzować do końca hotelu Skipper w Rewie. W początkach sierpnia zaleźliśmy się w hotelu Moran nad jednym z najpiękniejszych jezior Wielkopolskich (gdzieś koło Konina), a jutro będziemy już w Augustowie na 10 dni.
Te wakacje, choć piękne jakoś mnie zdołowały.
Jest taka znana satyryczna powieść radziecka pt. „12 krzeseł”. Jej główny bohater jest również bohaterem powieści tych samych autorów pt. „Wielki kombinator”. W jednej z tych książek (nie pamiętam już w której) ten wielki kombinator wchodzi w posiadanie walizy pieniędzy i wtedy okazuje się, że nie ma co z nimi zrobić (są lata dwudzieste XX w., początki Rosji Sowieckiej): hotele są zajęte, w restauracjach w menu byle co, w sklepach podstawowe tanie produkty.
Tak samo ja poczułem się w Polsce w te wakacje. Nie byłem zadowolony z restauracji i zaopatrzenia w Nałęczowie i w okolicach (między innymi Kazimierz nad Wisłą). W innych jednak rejonach Polski było o wiele gorzej (nie biorę pod uwagę dużych miast takich jak Poznań czy Gdynia). Szczególnie zaszokowała mnie swoim ubóstwem Wielkopolska. Nałęczów jawił mi się teraz jak jakaś kraina obfitości.
Chyba w przyszłe wakacje na nim poprzestanę.
Hotel Moran to nowoczesny, młody (ma niecałe 10 lat) hotel czterogwiazdkowy, który ma (co rzadkość w Polsce) fizycznego właściciela (małżeństwo). Położony jest przepięknie w lesie na cyplu wielkiego i czystego jeziora. Mogłaby to być bajka, Arkadia. Jest smutny PRL lux (tak to trzeba by nazwać).
Struktura budynku taka jak w hotelu Skipper (połowa pokoi z widokiem na parking pełen samochodów; w tym kilka pokoi przy restauracji – hałas wywietrznika i kuchenny smród).
Balkony i tarasy oddzielone od siebie ściankami z matowego szkła (nie widzimy sąsiadów, ale ich słyszymy).
Jedyne wyjście bezpośrednio na jezioro przez restaurację (potrącamy gości jedzących w restauracji, bo stoliki ustawione gęsto od ściany do ściany).
Drugie wyjście na około przez parking.
Teren piękny, ale pozbawiony ławek i leżaków. Leżaków nie ma na wyposażeniu i nie można ich wynająć. Na plaży (jakieś 200 metrów od hotelu) kilkanaście leżaków, parasoli i stoliczków ścieśnionych jeden przy drugim i oddzielnych liną od pozostałej części plaży.
Trzy pomosty (a powinno być co najmniej pięć). Jeden malutki przy plaży bez leżaków i ławek. Dwa jako przystań dla żaglówek i miejsce do łowienia ryb (na stojąco).
Na całym terenie dwa miejsca na śmieci. Na środku pięknego trawnika wielki plastikowy kubeł na śmieci, przy plaży trzy kubły (na szkło, papier i pozostałe). Stąd na terenie pełno niedopałków i śmieci, które od czasu do czasu zbierał jeden pracownik).
Na bramie tabliczka, że to teren prywatny i wstęp 20,00 zł (płatne w recepcji). W praktyce w sobotę i niedzielę wtargnął na teren kilkusetosobowy tłum nie przejmując się napisem i zajmując leżaki.
Na stronie internetowej majstersztyk autoreklamy. Oto on: „Miłośników wypoczynku nad wodą zapraszamy na pomosty kąpielowe nad jeziorem. Nad ranem swoją oazę spokoju znajdą tu pasjonaci wędkarstwa, a po południu plaża wypełni się amatorami kąpieli i opalania”.
Amatorów kąpieli było wielu, ale nie było ani ratownika (najbliższa plaża z ratownikiem w Przybrodzinie 2 km od hotelu) ani kąpieliska. Przy plaży ze sto metrów od brzegu wody po kolana, a potem bagniste dno. Nikt w zasadzie tam nie pływał. Zdeterminowani amatorzy kąpieli skakali do wody z pomostów dla wędkarzy i żaglówek (tam od razu była głębia).
Przy plaży kawiarenka ze słodyczami dla dzieci, kawą w papierowych kubkach (12 zł za sztukę), lodami, zapiekankami i piwem. Nędza, jeśli porównać z hotelami posiadającymi takie kawiarenki (gdzie jest szeroki wybór w tym potraw z grilla).
Wygląd restauracji przypominał Mac Donalda. Uroku dodawały jej jednak wyrwane z sufitu panele (na wystających drutach powieszono bombki z niemalowanego szkła).
Na stronie internetowej hotelu czytamy: „Prawdziwe są opinie naszych gości i klientów, że kuchnia restauracji Panorama nie ma sobie równych w szerokiej okolicy. Dbamy o to niezwykle skrupulatnie”.
2 km od hotelu jest restauracja „Nad jeziorem”, która w ilości i jakości dań przewyższa restaurację hotelową wielokrotnie. Kto mi nie wierzy niech przejrzy menu restauracji hotelowej na jej stronie internetowej.
Byliśmy raz w tej restauracji (potem stołowaliśmy się w restauracji „Nad jeziorem”).
Żona zamówiła szczawiową (22 złote) i sandacza (55 zł), a ja krewetki królewskie (49 zł) i sandacza.
Spytałem się żony co wnosi do szczawiowej jajo przepiórcze i wędzony pstrąg. Jej odpowiedź była: „za mało jajek, a pstrąg pasuje tu jak pieść do nosa”. Całe krewetki wymieszane były z całymi zielonymi liśćmi, plasterkami czosnku i kawałkami bardzo ostrej papryczki chili. Moja opinia: takie sobie – uważajcie na to chili (od pewnego momentu odrzucałem papryczki).
Żona po zjedzeniu sandacza stwierdziła: „Zwykła domowa zapiekanka z resztek z przewagą kartofli. Czy na pewno był w niej sandacz?”
Zasada kuchni „tradycyjnej”: takie szlachetne potrawy jak smażony sandacz z niczym się nie miesza ani niczym nie polewa.
Były tam dwa małe przypalone kawałki sandacza.
Tak na marginesie: sandacz już nie jest taki szlachetny. Można go znaleźć prawie w każdej restauracji, bo to dziś ryba hodowlana. Szlachetny pozostaje dziki sandacz.
Śniadanie było w sali o nazwie „dining room”. Nazwałbym to raczej stołówką. Brudna podłoga, stoliki najtańsze (ze sklejki; to samo co w hotelu Skipper) bez obrusów z plastikowymi nakładkami (ale za to z metalowymi kubełkami na śmieci), gołe ściany. Śniadanie każdego dnia było dokładnie takie samo i takie sobie. Urozmaiceniem były różne braki. Jednego dnia nie dowieziono bułek i jogurtów, innego zabrakło arbuza. Ciekawostką była zimna kaszanka krojona w cienkie plasterki.
Urozmaiceniem była zabawa: znajdź keczup do parówek. Jednego dnia stawiano go przy parówkach, innego na końcu sali przy ciastach, a jeszcze innego pośrodku przy marynatach.
Elementem rozrywki był napis przy wyjściu z restauracji: „za jedzenie wyniesione na talerzyku deserowym płacisz 30 zł, a za napój wyniesiony 12 zł” (najbardziej śmieli się z tego ci, którzy co ranka wynosili jedzenie na dużych talerzach i za nie nie zamierzali nikomu zapłacić i nie płacili).
Sala ta miała duży taras, ale drzwi na ten taras były zamknięte.
Pierwszego dnia był wielki tłok i musieliśmy z żona usiąść przy stole sześcioosobowym z obcymi ludźmi. Drugiego dnia ludzi było jeszcze więcej, ale tłok był mniejszy, bo otwarto kolejną salę jadalną. Następnego dnia ją znowu zamknięto.
Już w tym momencie widać było zasadę panującą w hotelu: „Dbajmy o komfort pracowników. Co nas obchodzą goście”.
Funkcjonowanie tej zasady widać było np. w przypadku basenu krytego. Miał on dwa piękne wybiegi na świeże powietrze i zespól przygotowanych na nie leżaków. Pomimo 30 stopni w cieniu wybiegi był zamknięte, a leżaki można było podziwiać przez szybę.
Hotel miał 7 kategorii pokoi: 1. z okami na parking bez balkonu; 2. z okami na parking z balkonem; 3. większe z wyjściem na trawę od strony jeziora (każdy mógł wejść do takiego pokoju przez to wyjście lub przejść pod nim); 4. z oknami na jezioro z balkonem; 5. liczące 35 metrów kwadratowych dwa junior suit (jeden z balkonem, drugi z tarasem), jeden apartament (40 metrów) i jeden grand apartament (45 metrów).
Ciekawostką są tu apartamenty, których nie zlokalizowałem. W ich opisie na stronie internetowej hotelu nie ma informacji o widoku na jezioro, a taka informacja jest przy wielu pokojach. Zapewne są one z widokiem na parking albo jeszcze coś innego (znam hotel, w którym apartamenty mają widok na…. salę restauracyjną, są w środku budynku i ich mieszkańcy nie mogą się na podstawie widoku zorientować czy jest dzień czy noc).
Jestem dumny z wyboru pokoju na podstawie analizy strony internetowej. Wybrałem najlepszy pokój (junior suit na pierwszym piętrze), który miał okna na dwóch ścianach, oba z widokiem na jezioro i taras w kształcie litery L, co powodowało, że zawsze na jednym tarasie było słońce, na drugim cień. Wyjście na jedną stronę było co prawda nieco zablokowane przez okrągłe łoże (przechodziło się tam przez wyjście na drugiej ścianie). Pokój był duży. W momencie zajęcia go przez nas nie paliło się lampka przy wejściu (trzeba było po omacku manipulować kartą otwierającą drzwi), nie paliła się lampka na biurku, nie paliła się jedna z lampek przy łożu i nie funkcjonowała lodówka. Po mojej interwencji wymieniono lodówkę i wkręcono żarówkę do lampki na biurku. Reszta pozostała bez zmian do końca naszego pobytu.
W recepcji posługiwały młode kobiety i jeden mężczyzna. Mężczyzna był kompetentny. Kobiety (a raczej młode dziewczyny) albo nie wiedziały nic ( „Nie jestem stąd” – odpowiedź na moje pytanie dotyczące dojścia do najbliższej miejscowości) albo wpadały, zapytane, w panikę i potrafiły tylko przeczytać jakiś tekst z kartki. Gdy jedną z nich zapytałem o Mszę św. w pobliskim kościele o mało nie zemdlała, a następnie przeczytała mi z kartki, że Msze św. są w okresie od października do kwietnia w następujących godzinach. Gdy zwróciłem jej uwagę, że mamy sierpień, a on nie mieści się w podanym przez nią podziale czasowym przeczytała mi czytany już tekst jeszcze dwa razy.
W tym kontekście hotel Skipper zaczął mi się jawić w dużo lepszym świetle, ale i tak obu hotelom nie dałbym więcej niż dwie gwiazdki.